Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/060

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zacząwszy od Mało-Jarosławia aż do Berezyny odwrót nasz był odwrotem wojska, otoczonego wprawdzie zbytnią massą pociągów, rannych i trainarów, ale ta niesforna massa acz zatrzymywana, spierająca się, nawet tratująca się w każdém ciaśniejszém przejściu, miała jednak przed sobą długą, wolną przestrzeń, którą upływała powoli. Ale Berezyna wszystko to skoncentrowała co się na cztery, sześć a może i więcéj mil szczegółowo rozciągało. Od Berezyzy ku Wilnu coraz bardziéj szeregi szczuplały, a liczba bezbronnych, samopas idących wzrastała. Na kilka mil długa ciągnęła się czarna wstęga po śnieżnéj przestrzeni. Nie było może tyle spierania się na mostach, jak z tamtéj strony Smoleńska, bo ubyło wiele artyleryi, wozów i wózków, ale za to widziałeś kilkadziesiąt tysięcy ludzi nie chcących, nie mogących już innego pojmować wroga, jak głód i zimno. Zimno wzrastające do dwudziestu stopni nie tylko wytrącało z ręki karabin, ale uderzało już przedśmiertném uderzeniem. Nietylko bowiem trzeba było cały dzień maszerować w mundurze okrytym surdutem bez podszewki, ale trzeba było gdzieś i spocząć, zdrzymać się choćby na chwilkę. Biada tym, co zawiele zaufali zaświeconemu ognisku. Ogień często gasł, a z nim i życie. Okropnie tam było okropnie moi Państwo! Widziałem padających pod koła, a nikt nie pomyślał, aby koła zatrzymać, — łamiących lody, tłukących się w otwartych toniach, a nikt ręki nie podał. Widziałem konie gryzące z bólu skamieniałą ziemię, którym jakiś Szylok nowy wykroił z uda parę funtów mięsa, — skąpił jednego uderzenia nożem i to właśnie wtenczas, kiedy dobrodziejstwem