Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jak Bóg, po swym krótkim na ziemi pobycie — porzucić ją pragniesz, by wrócić do nieba?
— Nie mówcie tak do mnie — rzekł żywo Monte Christo — nie mówcie tak nigdy, przyjaciele moi. Bóg jeden tylko jest zdolny czynić zawsze dobro. Ja zaś, mój Emanuelu, jestem jedynie słabym i grzesznym człowiekiem.
Po słowach tych raz jeszcze ucałował rękę Julji, potem podał dłoń Emanuelowi do serdecznego uścisku i opuścił dom tych dwojga, dom pokoju, cichej pracy i szczęścia. Maksymiljan apatycznie podążył za nim.
— Wróć szczęście i radość życia bratu memu — rzekła Julja po cichu do Monte Christa, odprowadzając go do powozu.
— Czy ufasz zawsze marynarzowi Sindbadowi? — zapytał ten z uśmiechem.
— O tak!... Jeżeli nie jak Bogu, bo tak mówić nie pozwalasz, to jak wyższej jakiejś, nadprzyrodzonej istocie!
— A więc ufaj. Maksymiljan wróci do was i wróci szczęśliwy.
Powóz podróżny, jak o tem wspominaliśmy już, czekał przed bramą, zaprzężony w cztery konie czarnej maści.
Obok powozu stał Ali, w zakurzonych spodniach; znać było po nim, iż wrócił z bardzo dalekiej podróży.
— Byłeś u starca? — zapytał nubijczyka Monte Christo po arabsku — dałeś mu do przeczytania list, jak rozkazałem?
— Tak, panie — wyraził Ali, pełnem szacunku pochyleniem głowy.
— I cóż on na to?
Ali stanął w pełnem świetle, tak iż Monte Christo widział bez żadnych przeszkód jego twarz, i naśladując przewybornie minikę Noirtiera, przymknął zwolna oczy, co u dziadka Walentyny oznaczało, jak wiadomo „tak“.
— Zgadza się więc — zawołał Monte Christo — niema więc żadnych przeszkód, możemy przeto jechać.
Wsiadł szybko do powozu, pociągając za sobą Morrela; drzwi powozu nie zostały jeszcze zamknięte, a czwórka oszalałych, karych już szła galopem.