Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przerażenie spotęgowało jego siły, uderzył silnie ramieniem i za jednym zamacham wysadził drzwi.
Gdy wpadł do pokoju, ujrzał żonę bladą, z rozwianym włosem, słaniającą się, z wysadzonemi na wierzch oczyma.
— Heloizo!... na Boga!... co ci się stało? — zapytał.
— Stało się zadość twej woli, panie — rzekła pani de Villefort głosem chrapliwym — czegóż żądasz więcej?
I padła ciężko na dywany.
De Villefort podbiegł do niej i pochwycił za rękę, która ściskała konwulsyjnie kryształowy flakonik, ze złotym koreczkiem, zwieszającym się na złotym również łańcuszku.
Pani de Villeford już skonała. Mówiły o tem aż nazbyt wyraźnie oczy szklanne, w słup postawione.
Prokurator królewski cofnął się i spojrzał obłąkanym wzrokiem.
— Gdzie mój syn?... zakrzyknął — Edwardzie!... Edwardzie!
Krzyk ten był tak przejęty bólem, tak przenikliwy, tak rozpaczliwy, iż momentalnie zbiegła się cała służba.
— Syn mój!... gdzie jest mój syn? — wołał Villefort.
— Panicza niema, ani w ogrodzie, ani w dolnych salonach — jednym głosem odpowiedziała służba — musi być z pewnością przy jaśnie pani.
Pot zimny, lodowy, oblał czoło nieszczęśliwego ojca, nogi, zachwiały się pod nim, zaszumiało w głowie, jakiś straszliwy ciężar przytłoczył piersi...
— Więc jest u pani?... powiedział i zamknął drzwi, dając tem samem do poznania służbie, iż nie życzy sobie, ażeby ta wchodziła do apartamentów pani.
Gdy się odwrócił, oczy jego znów uderzył widok zsiniałego już trupa.
Chciał wołać, lecz opamiętał się rychło. Każdy głos byłby przecież profanacją ciała w tej grabarni.
De Villefort uczuł, że język mu drętwieje i że jakaś złowroga ciemność ogarnia jego mózg.
— Edwardzie!... Edwardzie!... zawołał bezwiednie.
Nie odpowiadał mu nikt jednakże.