Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Prawo łaski do mnie nie należy. Ja jestem tutaj na ziemi, by domagać się kary na występnych. Każdą inną kobietę, choćby to była królowa — wołał de Villefort z roziskrzonym wzrokiem — posłałbym na rusztowanie. Dla ciebie jednej będę pobłażliwy i daję ci obietnicę: nie umrzesz z ręki kata, o ile... zachowałaś resztki swej trucizny.
— W imię dziecka naszego zaklinam! Tak. Daruj mi życie, bym mogła to dziecię nasze wychować!
— Nie, nie, nie! Gdybym dla dziecka naszego darował ci życie, możebyś je kiedy zamordowała!
— Ja miałabym zabić mego syna! Ja miałabym podać truciznę memu Edwardkowi!... Ach!...
I pani de Villefort upadła do nóg mężowi, lecz ten odsunął się od niej ze wstrętem.
— Pamiętaj, — rzekł — jeżeli za mym powrotem nie stanie się zadość sprawiedliwości, ja sam wniosę skargę przeciwko tobie o poczwórne morderstwo, a wtedy pachołkowie miejscy pochwycą cię, bądź tego pewna, gdziekolwiek byś się nie znajdowała i wtrącą cię do więzienia, z którego wyjdziesz... na rusztowanie.
Nieszczęśliwa, do której te słowa były zwrócone, leżała u stóp męża bez ruchu, jej rozszerzone strachem oczy mówiły tylko, że słyszy wszystko i wszystko rozumie.
— Widzę, że mnie zrozumiałaś, że mówię do przytomnej — mówił de Villefort nieubłagany — teraz idę przed trybunał sędziów przysięgłych, domagać się od nich wyroku śmierci na niemniejszego, aniżeli ty, zbrodniarza. Gdy wrócę, mam nadzieję, iż wszystko będzie już skończone, gdyż inaczej noc, która po tym dniu nastąpi, spędziłabyś już w więzieniu.
Prokurator królewski popatrzył na nią czas jakiś suchemi oczyma, a następnie zamknął drzwi na klucz.
W swym bogatym apartamencie pozostała pani de Villefort, z Edwardkiem i swą boleścią jedynie.