Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż to za uroczyste słowa!
— Wielkie i groźne mogą z nich wyniknąć dla ciebie skutki! Ostrzegam.
— Oho!... groźby!... Całe szczęście, że nie jestem nazbyt lękliwy!
— Nie sądź, iż masz do czynienia z tak podłą rasą, z jakiej sam pochodzisz — rzekł Bertuccio poważnie, rzucając na Benedykta przeszywające spojrzenie. — Nie sądź również, iż masz do czynienia ze zbrodniarzami, galernikami, lub z głupcami z tak zwanego „wielkiego świata“. Benedykcie!... wiedz, iż pozostajesz w mocy ręki potężnej, niezłomnej; otóż ręka ta, być może, iż byłaby gotowa łaską cię obdarzyć; korzystaj z tego, gdyż inaczej może cię ona zetrzeć na proch.
— To wszystko bardzo piękne, ja jednak chciałbym wiedzieć przedewszystkiem i wiedzieć to muszę: kto jest ojcem moim? I wiedzieć to będę — obojętne mi, iż poszukiwaniami swemi wywołam zgorszenie... chcę wiedzieć!... Zaś pragnę tego: „dla dobra sprawy“, jak mówi przyjaciel mój, Beauchamp, dziennikarz. Kto więc jest moim ojcem, u djabła?
— Właśnie przyszedłem, aby ci to powiedzieć.
W tej chwili jednak wszedł dozorca, który, zwracając się do Bertuccia, rzekł uniżenie:
— Przepraszam pana, lecz pan sędzia śledczy wzywa więźnia do siebie.
— Jutro więc, w takim razie, przyjdę do ciebie, ażeby dokończyć rozmowy — rzekł Bertuccio, biorąc za kapelusz.
— Czekać będę na pana — odpowiedział Benedykt wielkopańskim tonem — a teraz służę wam, panowie żandarmi!... Chwila jeszcze, drogi panie Bertuccio, zechciej tam pozostawić w kasie więziennej jakieś dwadzieścia pięć luidorów do mego rozporządzenia. Porachujemy się ze sobą później... dobrze?
— Dobrze — odpowiedział intendent cicho.