Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/069

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech mama i to jeszcze zechce dodać — wtrąciła Eugenja, przeglądająca albumy leżące na stole, — że papa ma do tego człowieka jakąś szczególną skłonność.
— No, a ty, Eugenjo? — zapytała pani de Villefort.
— Ja?... odpowiedziała Eugenja chłodno, tonem pełnym sarkazmu. — O, upewniam panią, że nie pomyślałam o tem nawet, czy i o ile mam dla pana Cavalcantiego jakieś skłonności. Ja wogóle nie czuję w sobie powołania do kłopotów gospodarskich i nie pragnę wcale tego, by być zależną od kaprysów jakiegoś człowieka — jakimkolwiek by on nie był. Powołaniem mojem jest być artystką, to znaczy — być wolną. Wolną, to jest mieć wolny umysł i serce.
Rumieniec wystąpił na twarz Walentyny, gdy usłyszała takie teorje.
— A zresztą — ciągnęła dalej swobodnym tonem panna Danglars — jeżeli mam już iść za mąż, to dziękuję Opatrzności za to, że nie wyszłam za człowieka, który miał zostać moim mężem, za pana Morcefa. Byłabym dziś żoną człowieka, wyzutego z honoru.
— Czyż jednak — próbowała bronić Alberta Walentyna — hańba ojca ma tak nieodzownie spadać i na syna?
— Daruj, kochana przyjaciółko — powiedziała nieubłagana nieprzyjaciółka mężczyzn i małżeństwa — pan wicehrabia de Morcef domaga się udziału w hańbie ojcowskiej sam, swem niegodnem postępowaniem. Wczoraj udawał bohatera... w teatrze, gdy jednak znalazł się na placu i ujrzał pistolety, — zmiękł odrazu i przeprosił pana de Monte Christo, na kolanach nieomal.
Walentynie znaną już była prawda, lecz nie odezwała się słowem, żałując serdecznie, że uczynić tego nie może. Czuła się zresztą znów nad wszelki wyraz chorą i osłabioną; wybić się to musiało najwidoczniej na jej twarzy, gdyż nawet pani Danglars to spostrzegła i powiedziała:
— Ależ ty jesteś cierpiącą, kochana Walentyno?
— Ja? — zdziwiła się panienka, przecierając dłonią rozpalone czoło.