Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dami, Monte Christo zatrzymał się na moment u jednych drzwi, z poza których dochodził ni to płacz, ni to kwilenie ptaka. Monte Christo westchnął i poszedł dalej.
Wsiedli do powozu, a rącze konie bardzo szybko zawiozły ich na miejsce.
Monte Christo, wysiadając, wsparł się na ręku Maksymiljana, który w dłoni hrabiego nie wyczuł najmniejszego drżenia.
— Dzięki Bogu — pomyślał Morrel — taką rękę lubię widzieć u człowieka, którego życie spoczywa w słuszności jego sprawy.
Zdala dojrzeć można było powóz przeciwników, widniejący między drzewami.
Monte Christo nie poszedł jednak wprost ku niemu, lecz biorąc Morrela za rękę, odszedł z nim nieco w bok, pomiędzy drzewa.
— Maksymiljanie, czy serce twe jest dotychczas wolne? — zapytał.
Morrel rzucił spojrzenie pełne zdziwienia.
— Nie domagam się od ciebie zwierzeń, drogi przyjacielu, zapytuję tylko wprost, prosząc o odpowiedź: „tak“ lub „nie“ jedynie.
— Kocham młodą panienką...
— Bardzo?
— Nad życie!
— Otóż i ostatnia zawiodła mnie nadzieja — szepnął do siebie Monte Christo z ciężkiem westchnieniem.
— Mam w powozie pudełko z pistoletami, lecz wolałbym, ażeby użytą została broń przeciwnej strony — rzekł Morrel, chcąc zmienić temat rozmowy — pójdę zapytać się o to.
— Dobrze — odpowiedział Monte Christo — nie wchodź jednak z nimi w żadne układy.
Morrel podszedł do panów Beauchampa i Chateau Renaud, którzy, gdy go tylko spostrzegli idącego, postąpili parę kroków ku niemu.
Przywitano go chłodno, konwencjonalnie, jak zwyczaj nakazywał.