Przejdź do zawartości

Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/324

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wszedł na palcach, jakby tańczył, oddał na tacy jakiś list i kartę ministrowi Stanu, ciągle drżącemu z zimna, chociaż stał przy kominku.
Widząc list, barwy szarej, kształtu oryginalnego. Irlandczyk zadrżał mimowolnie, tymczasem książę zdarł kopertę i czytał z uśmiechem na ustach, z lekkim rumieńcem zdrowia na twarzy, jakiego wywołać nie mógł suty ogień na kominie.
— Mój drogi doktorze, trzeba koniecznie, za jaką bądź cenę...
Woźny stał wyprostowany i czekał.
— Co to takiego? zapytał książę. — Ach! karta... Wprowadź do galerji... Zaraz tam przyjdę...
Galerja księcia de Mora, otwarta dla zwiedzających dwa razy w tygodniu, była dla niego terenem neutralnym, gdzie mógł się widywać z rozmaitemi osobami, nie zobowiązując się do niczego i nie kompromitując.
Kiedy woźny wyszedł, książę dodał:
— Mój dobry Jenkinsie, już uczyniłeś raz prawdziwy cud. Pragnę z całej duszy powtórzenia takowego. Podwój dozę swoich perełek, wynajdź co nowego co tylko ci się podoba... Ale koniecznie potrzeba, abym był rzeźkim w tę Niedzielę... Czy pan słyszysz?... Potrzeba bezwarunkowo, abym był ożywionym.
I przy tych słowach jego palce gorączkowo mięły list.
— Strzeż się, mości książę, odparł Jenkins bardzo blady, z przyciętemi ustami, nie chciałbym pana przerażać jego niezwyczajnym stanem zdrowia, jego bardzo niebezpiecznem osłabieniem, jednak mój obowiązek jako doktora nakazuje mi zwrócić księcia uwagę...
Mora uśmiechnął się uśmiechem hardym, zuchwałym...
— Twój obowiązek a moje przyjemności są to dwie