Strona:Płomienie (Zbierzchowski).djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stoi na czatach żołnierz-Legionista.
Karabin ręką skostniałą przyciska
A wzrok z wyrazem nieprzepartej mocy
Patrzy w oblicze groźne ciemnej nocy.
Kazano — żołnierz z miejsca się nie ruszy.
Nie czuje mrozu — mus to dobry lekarz.
Darmo wichuro złościsz się i wściekasz
I darmo burza śnieżne płatki prószy.
A jeśli nawet legnę na tym śniegu
I nad zwłokami mogiła się spiętrzy,
To będę jednym z długiego szeregu
Co dali życie dla sprawy najświętszej.
 
Zapłacze po mnie kochana dziewczyna
Krótko, bo zawsze była w życiu pusta.
Komu innemu poda słodkie usta,
Każda z was bowiem prędko zapomina.
I gdy tak duma, wiatru zimna fala
Tumany śniegu na piersi mu zwala,
W dzikich podskokach wokół niego pląsa
I ostrym mrozem twarz skostniałą kąsa.
Z trwogą ogląda się na wszystkie strony —
Trza ginąć — niech się dzieje Boża wola!
 
— Z krzyża spogląda Chrystus przerażony
Na ośnieżone martwe pola... —
 
O! jak śnieżyca dziś po górach huczy
I wiatr melodyę wyje opętańczą,
Po pustych polach lęk się blady włóczy,
I płatki śniegu w dzikich wirach tańczą.