Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/054

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trzymaniu zależy, moje dziecko... Dziś póst, dzień święty, wielgi piątek... nie wiesz to?
— Dzień święty, a my robimy! — zauważył chłopiec.
Ojciec wyminął odpowiedź.
— Też za to święty, że da robić... Bo jakby lało, to się nie rusz z chałupy i świętuj z musu. Dziś ludzie na całym świecie nic nie jedzą — starał się wmówić w wygłodniałego chłopca. — Nie krzywdź se, bo nie masz o co. Wiesz, bydlęta jeść muszą, boby ustały.
— I ja ustanę! — wyjąkał ze łzami chłopak.
— Ho! ho! ho! — zaśmiał się chłop, a żal tajony zadrgał mu na ustach. — Czyś to może nie chłop?! Jasiek! Dyćby się śmieli z ciebie, żeś taki wygryzina!..
Starał się wywołać w chłopcu ambicję, którą głód wygnał pod ostatnią podeszwę skórną.
— Zresztą — dodał na uspokojenie — jak przyjedziemy do chałupy, to se upieczesz okrawków[1] i bedzie. Pojesz na czas, a teraz zaprzęgaj!
I zaprzęgli nanowo i dalej łazić poczęli, stawiając chwiejnie stopy. Bo i ojca wnętrzności gryzły. Oscymał synowi, a sam pozierał od czasu do czasu na wijącą się w dole ścieżkę, czy baby nie zobaczy przypadkiem, bo się cnie. Tak od świtu bez niczego!...
— Poszła — mruczy chwilami do siebie — i nie widać jej i nie... O, o, cóż to takiego?

Drapie się po głowie i nawraca po drugą skibę. A tu czas powoli się wlecze, i słońce jakoś dłużej świeci, jakby chciało w nieskończoność przewlekać ten utrapiony póst...

  1. Okrawki — ziemniaki, z których powykrawano do sadzenia dałki z pędami.