Strona:Ogród życia (Zbierzchowski).djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

UŚMIECH DZIECKA



Codziennie rano, gdy pędem jaskółki
Spieszę do biura mą ulicą stromą,
Spotykam buzię, dobrze mi znajomą
Małej dziewczynki, śpieszącej do szkółki.
 
Te przypadkowe, codzienne spotkania
Nasze duszyczki zbliżyły ogromnie,
Bo każdym razem uśmiecha się do mnie
I choć obcemu przepięknie się kłania.

Ja też uchylam grzecznie kapelusza,
Jakby to była dojrzała osoba
I zaraz więcej świat mi się podoba
I zaraz lżejszą staje się ma dusza.
 
Lecz od dni kilku o tej samej porze
Już nie spotykam mojej dobrej duszki.
Czyżby na słocie przemoczyła nóżki
I jak węgielek od gorączki gorze?

Stałem się smutny — jakiś zgryz mię gniecie,
Jakbym utracił istotę najdroższą,
Bo dusza moja stała się uboższą
O uśmiech dziecka, najsłodszy na świecie.