Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

deń nocy i nie wypłynąć już nigdy. Wyciągnął się na mokrej trawie jak włóczęga i zapadł w głęboki sen.
Gdy ksiądz Juliusz wracał do miasta późno już być musiało. Wszystko spało, ni w jednem oknie poprzez szpary okiennic nie błyskało światło, a latarnie sterczące na szczytach słupów, oddawna pogaszono. Gdy mijał zajazd, pies śpiący pod wozem handlarza siana zerwał się i zaszczekał. Zziębnięty, zdrętwiały przyspieszył kroku, dopadł małej, bocznej furtki ogrodu, od której klucz zawsze nosił przy sobie i wszedł na schody. Rad był uczuć się już wśród murów, obrzucić wzrokiem znane sprzęty, zapomnieć o tem przerażającem niebie i bezmiernym widnokręgu czarnym. Nogi drżały pod nim, siły go opuszczały. Usiadł na łóżku i odetchnął z ulgą z głębi piersi. Ale ciemność wnet poczęła mu ciężyć, zjawiły się na jej tle te same, co tam obrazy. Zapalił lampę i przyszło mu na myśl spojrzeć w lustro. Przeraził się swym widokiem. Twarz ściągnięta, we włosach trawa, zbłocona, pomięta, miejscami pozieleniona sutanna. Daremnie szukał obojczyka. Zgubił go pewnie na ścieżce mocując się z dziewczyną.
— Ścierwo! — wykrzyknął. — Zgniłe ścierwo! Bydlę! Bydlę! Sprośne bydlę! Byłby się bił, dręczył, katował, biczował stalowymi łańcuchami, od których płatami pada ciało świętych i ciecze strugami krew. Mówił głośno