Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pożądałem żony bliźniego mego, występne myśli podszeptywałem młodym dziewicom i wśród pól, nie bacząc, iż spogląda na mnie oko Przedwiecznego, jak sprośny cap spółkowałem...
Ostatnie słowa wyrzucił głosem silnym, dźwięcznym. W kościele rozległ się szept, zgłuszony niebawem stukiem krzeseł poruszanych przez skromnych słuchaczy, pokrząkiwaniem, kaszlem rozbrzmiewającym z końca w koniec kościoła. Proboszczem, który siedział w swej stali rzucało, jakby wyładowywały się w nim eksplozye elektryczne, I nagle stała się rzecz niesłychana. Organ jęknął akordem rozpaczy, a jęk ten obiegł kościół i zagasł gdzieś w chórze, ponad głowami diakonów i śpiewaków przygnębionych.
— Spółkowałem! — powtórzył ksiądz Juliusz z pełnej piersi.
Grzmiał. Bił się w piersi z wściekłością, a szerokie rękawy komży wiały dokoła niego niby skrzydła oszalałego ptaka.
Rozbierał jeden po drugim każdy grzech swój popełniony w przeszłości, nicował go z niemiłościwą zaciętością, wytrząsał z serca wszystkie myśli przewrotne, wszystkie tajne ohydy, któremi się splamiło. Patrząc na tego człowieka, który na wzór dawnych męczenników biczował się, rozdzierał, otwierał własnymi paznokciami wobec wszystkich krwawiące rany swej duszy, szarpał w strasznem zapamiętaniu i rzucał na powietrze