Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kach... maleńka, sucha z twarzą delikatną woskową, pełną zmarszczek, tonącą w wielkim czepku z białego perkalu. Robiła bezustanku na drutach pończochy, kamizelki i spódnice dla biednych. Mimo wieku, który ją pochylał ku ziemi i choroby czyniącej sztywnymi palce, czynną była ciągle i żywą. Każdego ranka szedłem do niej na dzień dobry, a raczej prowadziła mnie tam bona. Nim ją pocałowałem, biegłem do kominka, na którym leżał mały, czarny, drewniany piesek. Pod ogonkiem jego znajdywałem codziennie sztukę półfrankową. Udawała zdziwioną, śmiała się i wołała potrząsając drutami:
— Jakto i dziś także?... Dziesięć sous? Cóż to za piesek, co za dziwny piesek?!
Mimo, że na dnie jej serca leżał smutek i wiele wspomnień bolesnych, na ustach jej widniał zawsze słodki uśmiech, budzący zaufanie i sympatyę wszystkich. Ale w uśmiechu tym kryło się wiele łez... dziecka, kobiety i matki. Z natury wrażliwsza od ogółu dzieci wiejskich miała dzieciństwo smutne i bolesne i wycierpiała wiele od ludzi prostackich i brutalności ich obyczajów. Nie pogardzając otoczeniem, wśród którego żyć była zmuszona, pragnęła tylko, by ci ludzie posiadali więcej dobroci, spokoju i łagodności. Wyszła za mąż. Dziadek, o ile wiem był człowiekiem bardzo gwałtownym, despotą, amatorem dziewcząt i pijakiem na wielką skalę. Dręczył ją, jak zresztą wszyst-