Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A czyż wyrzucił on ze swej duszy choćby jeden taki okrzyk bólu: Paccata posse omnia mente tueri!... O, módz z pogodą w duszy spoglądać na wszystko co ziemskie!... Bez Lukrecyusza Eminencyo nie mielibyśmy ani Pascala, ani Wiktora Hugo!
— Wiktor Hugo? Ależ drogie dziecko... Wiktor Hugo jest potworem!
Po każdej takiej pogadance słodko się robiło w duszy starca i mówił do księdza Juliusza.
— Mój drogi... mam ciebie tylko!... Kochaj mnie zawsze jak teraz!
— Niezawodnie Eminencyo, nie przestanę nigdy... byłem powodem tylu cierpień!...
— To nic, to nic... to już moja wina... mam takie nieszczęsne usposobienie!... Ale ciebie tylko mam... nie opuść mnie!
Nie zawsze ksiądz Juliusz był tak spokojny ja kim się przedstawiał z pozoru i choć pożądanie nie miało wtedy wytkniętego celu, złe instynkty nie dawały mu spokoju, popychały go ciągle w świeże recydywy i musiał je w sobie zwalczać nieraz uparcie. Ale w tej walce podtrzymywało go teraz coś, co nie istniało przedtem: interes i ambicya. Ileż czasu, rozmyślał, zmarnowałem na zbrodnicze, bezużyteczne fantazye, ileż sił na jałowe kaprysy? I dziwił się, że cała przyszłość jego w tem nie została zaprzepaszczona. Otwierało się teraz przed nim życie nowe, które mogło