Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Właśnie niosę mu zupę... jest pewnie koło swego kościoła... kopie... ach kopie, ciągle kopie!
— Księdza Juliusza uderzył dopiero teraz straszny, wiejący zewsząd smutek rozwalin nad któremi ciążyło szare, ponure niebo. Nie zauważył tego idąc, ale teraz uderzyło go to tak, że począł żałować całego swego przedsięwzięcia. Zapał podział się gdzieś, przestał wierzyć w ziszczenie swej idei. I na cóż mu zresztą biblioteka? Czy pragnął jej w istocie, czy to pożądanie było czemś realnem, prawdziwem, czy mógł wogóle szczerze pragnąć czegokolwiek? Nie mógł na to odpowiedzieć twierdząco. Nie byłaż to mistyfikacya samego siebie, jedna z wielu owych fars, wymyślanych dla zagłuszenia nudy i smutku i bólu, które były treścią jego życia? Uczuł wstręt do brzydkiego występku, którego się dopuścił dnia poprzedniego i strach przed tym, dla spełnienia którego tutaj przyszedł.
— Ba! — mruknął do siebie — zobaczę tylko!
Deszcz wzmógł się jeszcze. Ksiądz Juliusz chciał przyspieszyć kroku, ale musiał go zwolnić z powodu cierni czepiających się sutanny utrudniających ruchy, nieznośnych, dokuczliwych jak gady. Musiał podnieść sutannę jak kobieta suknię. Wściekły na siebie i na przeszkodę, przedzierał się dalej, często utykając. Kilka razy mało nie upadł na ziemię. Wreszcie nakląwszy się do syta, zły, zmęczony, kilkadziesiąt razy wydarłszy suknie ze splotów cierni zdołał wydostać się na ścieżkę