Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

myślałem... jakże tam... ano... Więc to ty... no no... dobrze... a która tam godzina?
— Nie wiem!... I na cóż zresztą ta wiadomość?... Cóż znaczy godzina! Czy zgłodniałemu, który łaknie chleba, rozpaczonemu, który szuka pociechy, umierającemu, który błaga o modlitwę wolno odpowiadać: »A która tam godzina«? Czyż dla cierpienia ludzkiego czas istnieje?... I to ja jestem ów zgłodniały, ów zrozpaczony, ów umierający i przychodzę ojcze do ciebie... Mów do mnie!
Twarz biskupa wyrażała coraz to większe pomieszanie. Biedak, mimo bohaterskich wysiłków, by zrozumieć o co idzie, nie mógł pojąć ni słowa. W takim negliżu głębokim i tej śmiesznej pozie doprawdy nie wzbudzał szacunku, był nawet śmieszny. Ale księdzu Juliuszowi śmiać się nie chciało. Złożył ręce i mówił:
— Przemów do mnie ojcze!... Pociesz mnie!
Biskup przetarł sobie ponownie oczy, pokiwał głową i wybąknął pomału:
— Chcesz mój drogi, bym mówił?... Tak, tak... acha, chcesz bym mówił... rozumiem? Ale powiedz, czy wszystko, co mi opowiadasz ma sens?... Powiedz czy ma sens... Czyś tego pewny!... Mówić... no, no... dobrze... chętnie... moje dziecko... Ale cóż mówić?... Poco mówić?...
Ksiądz Juliusz się zniecierpliwił:
— Mówże do mnie Eminencyo!... Daj choć jedno słowo pociechy... Słowo, któreby mnie pod-