Strona:O Adamie Żeromskim wspomnienie.djvu/009

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

od ciężkiej ziemi, rozłoży coś, jakgdyby skrzydła promieniste i poleci ponad tę piękną dolinę, gdzie błyszczą jasne wody, za daleki błękitny las, w przestwór siny, gdzie odległe, zamglone wiatraki machają śmigami, jakoby tajemnicze wielkoludy przyzywającemi rękoma.

Mały człowieczek, rosnąc w dziecińskie swe lata, zatapiał się w dociekania, nie łatwe do roztrzygnięcia dla tych, kogo bez przerwy zasypywał pytaniami o wyjaśnienie mu wszelkich zjawisk i zawiłości świata. Gdy z nim ktoś, bardzo często dobrotliwy „stary szlachcic“, czyli „dziadzio“, — Bolesław Prus, zabawiał się dyskursem, mały rozmówca, słysząc głos wychodzący z głębi człowieczej i podglądając z wielu stron rozchylające się usta, niespodzianie zapytywał:
— Nikt mi nie chce odpowiedzieć, dla czego to głosu nie widać...
W istocie, nie łatwo było znaleźć dokładnie zaspakajającą odpowiedź na to pytanie. Kiedyindziej, gdy patrzał na słońce, które oświetlało pokój i rozpytywał szczegółowo o owe „promienie“, podane mu do wierzenia, zadał pytanie:
— Jakimże sposobem te promienie umieją przechodzić przez szyby? Okno jest zamknięte, a one przechodzą przez zamknięte okno. Jak one to potrafią zrobić?
Te i tym podobne dociekania przyczyn i istoty zjawisk, dociekania, sposobem pytań bez końca przeprowadzane, nie stanowiły, oczywiście, głównej osnowy życia Adasia. Bawił się i figlował zawzięcie, co nie przeszkadzało mu znowu uczestniczyć w życiu politycznem, w sposób, coprawda, bierny, lecz dostatecznie żywy, jak na jego wiek i ledwie widzialną osobę. Gdy na przemiany to „Ziuk“, to „Edmund“ zjawiał się w Warszawie owoczesnej, każdy ze swą walizką, zwaną od barwy skóry „brunetką“, albo „blondynką“, zawierającą trzeci, czwarty, piąty i szósty numer „Robotnika“, — gdy długonogi i ogromnie wysoki „Edmund“ przychodził nocować do mieszkania na ulicy Żabiej, w bocznem skrzydle starego pałacu, i trzymał przy wezgłowiu polowego łóżka cały nakład rewolucyjnego pisma, nad którego wyśledzeniem i pojmaniem wszystka żandarmerya, „ochrana“, cała sfora szpiclów i cała policya łamała sobie głowę w ciągu lat, ze wściekłością, a w bezskutecznym wciąż pościgu zbijała zęby i zrywała nogi, mały polaczek wiedział, że trzeba być bardzo cicho, bo „Edmund“ śpi, że pobyt w domu owego chudego gościa, to rzecz groźna nie tylko dla bezpieczeństwa wszystkich, ale dla wielkiej, bezcennej biblioteki, gdzie jego