Strona:Noc letnia.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I wzgórzów takich sześć po sobie, przedzielonych zielonemi smugi, kędy krew płynie na wzór szemrzących ruczajów, kędy oręż połamany zielskiem zarasta; a na każdém wzgórzu taż sama trumna i postać taż sama, jedno coraz więcéj krwi, coraz na dłoniach leżącéj cięższe łańcuchy i światło jesienne co chwila bledsze; wreszcie u stóp ostatniéj wyżyny, zmarzłe sterczą krwi potoki, na sosny konarach wiszą sople lodu i miasto zasłony, śniegiem twarz umarłéj przykryta. — Tam gdy doszedł młodzieniec, padł czołem na grudę zimową i przeklął życie! —
Dalekie pozostałych cieniów u bram grobu słychać westchnienia, płacze; wreszcie zapytały: «Czy skonała już po sześćkroć przebita, czy nie powstanie już nigdy i nas biednych nie wywiedzie?» — Starszy wędrowiec nic nie odpowiedział, bo okiem miłości patrzał na towarzysza w téj chwili i dźwigał go z ziemi ramieniem. — Wtedy powstało narzekanie wszystkich dalekich pomarłych ludów i jednym krzykiem ogromnym ciszę śmierci zrzucili: «Ojcze