Strona:Narcyza Żmichowska - Czy to powieść.pdf/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

oczy obcierać musiała. Ciotka Joasia ściskała ręce dawnych znajomych swoich; mama nasza była bardzo bladą i wzruszoną, a każdemu, co do niej się zbliżył, drżącym głosem powtarzała:
— Daj nam Boże zobaczyć się prędko i szczęśliwie... ach! ja tak pragnę, żebym mogła witać się z wami jeszcze!
Wśród takich oznak żalu i przychylności, większa połowa mielinieckich włościan aż do krzyża za wsią nas zaprowadziła; tu jeszcze krótki przystanek, powtórne szczerych uczuć wynurzenie, kilka łkań głośniejszych i nakoniec czwórka ślubnych wuja Kazimierza rumaków z kopyta naprzód ruszyła po lekko piaszczystym gościńcu. Ogromny tuman kurzu wzniósł się dokoła i przed oczyma naszemi znikł krzyż, znikła gromadka żegnających, znikł cichy, piękny Mielinek.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na drugi dzień ku wieczorowi ukazała nam się Warszawa. Czas był łagodny, powietrze czyste, niebo rozpogodzone, a słońce poza nami coraz niżej na horyzoncie się osuwając, ostatnie jaskrawo żółte blaski swoje rzucało na długą, nierówną linję murów i dachów i w górę wybiegających wieżyc kościelnych. Gdzieniegdzie szklane okna odstrzelały niby płomieniem pożaru, gdzieniegdzie krzyż wysoko ponad ziemię wzniesiony metalicznem światłem zamigotał; lecz i nad wszystkiemi blaskami ciężyła chmura jakaś gęsta, ciemna jak ogromna wstęga żałoby, z końca w koniec nad wielkiem miastem rozciągnięta. Zbijały się w nią, jak zwykle nad każdem zbiorowiskiem ludzi, wszystkie dymy, sadze, kurzawy, pary i wyziewy codziennego życia. Nie tłumaczyłam sobie wtedy owego zjawiska, nie pytałam nawet o jego przy-