Strona:Narcyza Żmichowska - Czy to powieść.pdf/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nicką i tłustego Olesia, który w ostatniej chwili nietylko Józia, ale mnie raczył bez przymusu tym razem ucałować.
Dziś jeszcze wytłumaczyć sobie tego nie umiem, czemu ta pierwsza podróż tak mało na mnie zrobiła wrażenia. Może być, że w danej chwili wrażenie było dość silne, ale coraz nowemi przedmiotam i podsycane, utrwalić się nie mogło. Lasy, pola, wsie i ogrody zlały się w jednolitą masę, na której zarysował się obrazek jakiegoś dziwnego złudzenia tylko.
Było to pod wieczór, jechaliśmy lasem, konie były zmęczone; wujaszek z mamą ciągle o tem mówili, żeby to się na nocleg nie zapóźnić, i my też z Józiem niecierpliwie wychylaliśmy główki, w nadziei, że nam się prędzej dom pożądany ukaże. Długie siedzenie na jednem miejscu już nam się sprzykrzyło.
— A czy to daleko jeszcze? — pytaliśmy raz po raz.
— O! już niedaleko! — krzyknęłam nagle z radością. — Tam, tam, przy końcu lasu biały dom już widać!
Wujaszek się obejrzał i mama także spojrzała, ale domu nie dowidzieli. Wycięcie lasu w dalekiej perspektywie kończyło się tylko zapadającą w tym punkcie oponą powietrznego widnokręgu. Istotnie koloryt matowy szarej godziny nadał mu lekkie podobieństwo do ściany marmurowej i dlatego, choć mi wszyscy przeczyli, ja się upierałam koniecznie, że tam na nocleg staniemy. Wujaszek żartował, że zadaleko, mama z westchnieniem mówiła, że dla mnie zaprędko, bo tam niebo widać tylko, moje dziecko.
— To białe, to niebo? — pytałam zdziwiona.
— Ano niebo — powtórzyła Marcyna; — takuteńkie właśnie, jak nad naszemi głowami.
Dzieciom tak często niestworzone rzeczy wygadują, że ja także nie byłam pewna, czy mnie zwodzą, czy mi