Strona:Narcyza Żmichowska - Czy to powieść.pdf/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kich zmianach jej wyrazu, od udanego gniewu, do pokrytego milczeniem oburzenia, od użalenia nad cudzą biedą, do żalu nad cudzym błędem; patrzyłam na rozradowaną i na smutną, na trwożliwą i mężną, na zachęcającą mnie do życia i na umarłą.
Nieme powitanie matki naszej z wysoką panią, długim uściskiem i wzajemnym wysiłkiem do powstrzymania głośniejszego płaczu się zakończyło, odwiedzająca pierwsza na kilka słów się zdobyła:
— Moja Tekluniu — rzekła — jaki to Bóg dobry, że ci dał te dwoje dzieci!
Matka szepnęła coś tak cicho, że jej słowa uszów naszych nie doszły. Pani owa chyba także dosłyszeć ich nie musiała, czy nie chciała, bo zamiast odpowiedzieć cokolwiek, ku nam się zwróciła i skinęła, żebyśmy do niej przyszli. Zapewne nie pierwszy raz widzieliśmy ją wtedy. Józio bardzo śmiało i zręcznie się ukłonił i w rękę pocałował, lecz ja nie przypominałam sobie tej poważnej osoby, więc też w półdrogi na uboczu stanęłam.
— A jaki grzeczny chłopczyk, ile też lat mieć może? — po matce przesuwając spojrzenie, pytała.
— Dziewiąty rok zaczął niedawno.
— I uczy się już — uczy?
— Zaczął już, ale bardzo mało na swój wiek umie.
Ten sąd matki oburzył mnie, jak największa niesprawiedliwość.
— Mamo — odezwałam się z mego kącika — Józio przecież bardzo dużo umie; umie się mustrować, konno jeździć, po wysokich drabinach chodzić i także długie wiersze deklamować! Piotruś powiada, że niezadługo to lepiej od niego potrafi swoje buciki wyszczotkować i sukienki wyczyścić.
— Jakto! już tyle, tyle rzeczy umie? — podziwiająco