Strona:Najpiękniejsza.djvu/016

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pani nie należy do stałych klientek magazynu?
— Nie, nie należę.
— Pani sobie życzy?
— Sukni, balowéj sukni... Potrzebna mi na Czwartek wieczorem...
— Na przyszły Czwartek?
— Tak, na przyszły.
— O! proszę pani, to niepodobieństwo! Nawet dla stałéj klientki nie moglibyśmy wydążyć na Czwartek.
— Ja-bym przecie tak chciała miéć tę suknią....
— Niech pani pomówi z panem Arturem... Może on przystanie. Jeżeli przystanie....
— Gdzie jest pan Artur?
— W swoim gabinecie. Dopiéro co wszedł do gabinetu. Tu, proszę pani, naprzeciwko.
Przez drzwi napół uchylone spostrzegła pani Dagand pokój, z surowym i poważnym przepychem umeblowany: prawdziwy ambasadorski gabinet! Na ścianach cztery ogromne fotografie czterech monarchiń, lub następczyń tronów europejskich... W tym-to gabinecie szukał pan Artur chwilowego po trudzie wytchnienia i siedział teraz właśnie w postawie cechującéj znużenie i wyczerpanie, zagłębiony w olbrzymim fotelu, z dziennikiem na kolanach rozłożonym.
Ujrzawszy wchodzącą panią Dagand, podniósł się z miejsca uprzejmie; ona drżącym głosem powtórzyła żądanie, z jakiém do magazynu przybyła.
— O! pani! suknia na Czwartek? balowa, strojna tualeta? Nie, pani! nie mogę się zobowiązywać, nie potrafiłbym dotrzymać. Są odpowiedzialności, których nigdy nie biorę na siebie.
Mówił to powoli, z powagą, tonem człowieka, który należycie pojmuje ważność swego położenia.
— Ach! jakże mi przykro! Jakie to dla mnie zmartwienie! Koniecznie, ach! koniecznie potrzebuję téj sukni. Powiedziano mi, że od pana tylko zależy....