Strona:Najpiękniejsza.djvu/012

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Edward?” Edward, był to jéj mąż. Nikogo w życiu, żadnego mężczyzny, prócz męża, nie nazywała chrzestném imieniem. Kochała swego regenta! I w téj że prawie chwili, gdy zadawała sobie pytanie, co na to Edward powié, otworzył raptem drzwi — Edward.
Tak! on to był, zdyszany trochę, biegł bowiem, przeskakując po kilka schodów odrazu. Spokojnie grzebał się w szpargałach, siedząc w kancelaryi, na dole w tym-że samym domu położonéj, gdy jeden z kolegów, nie szczędząc przytém powinszowań, przyniósł mu do przeczytania wyżéj wspomniany artykulik.
Prędko pozbył się kolegi i, cały wzburzony, wpadł do pokoju żony, wybuchając gwałtownym potokiem słów:
— Do czego się już nie wtrącą ci dziennikarze! To niegodziwość! Twoje nazwisko... patrz! o! tu! twoje nazwisko w tym dzienniku!
— Tak... wiem. Widziałam.
— Jakto! wiész, widziałaś, i uważasz to za rzecz naturalną?
— Mój drogi!
— W jakich-że czasach żyjemy! Bo téż jest w tém trochę twojéj winy.
— Mojéj!
— Naturalnie, że twojéj.
— A to jakim sposobem?
— Miałaś wczoraj wieczorem na sobie suknią mocno wyciętą, bardzo mocno, nadto mocno wyciętą... Matka twoja mówiła ci to przecie.
— O! mama...
— Nie można mówić: „O! mama!“ Mama miała słuszność... Patrz! czytaj! Ramiona jéj... Ach! jakie ramiona! To przecie o twoich ramionach mowa... o two-ich. Dobry jest ten książę, który pozwala sobie ogłaszać cię za najpiękniejszą...
Miał on strasznie mieszczańskie pojęcia, uczciwy ten człowiek, barbarzyńskie jakieś pojęcia przedpotopowych regentów, mieszkających przy ulicy Smoka; regenci bowiem z bulwaru Malesherbes są już innymi.
Łagodnie, słodziutko potrafiła pani Dagand uspokoić to gniewne oburzenie. Bezwątpienia, słowa jéj wiele miały wy-