Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/089

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

motność. Całymi wieczorami przesiadywałem w tej izbie, przy blasku lampy, rozpamiętując wypadki owej strasznej nocy.
Ogarnęła mnie dziwna apatya. Nie ruszałem się prawie z miejsca, nie jadłem, nie sprzątałem. Grube warstwy pyłu pokryły sprzęty mego domu, podłoga niezamiatana przez czas dłuższy raziła wyglądem śmietnika. Opuściłem się wtedy zupełnie. Z tego odrętwienia wyrwało mnie spostrzeżenie, które uczyniłem w tydzień po wypadku.
Pewnego wieczora siedząc tu przy stole, rzuciłem mimowoli okiem na firankę i ujrzałem to... W pierwszej chwili myślałem, że halucynacya wyobraźni skupionej ciągle w jednym obrazie; lecz codzienne doświadczenie przekonało mnie, że jest inaczej, że cienie istotnie odtwarzają scenę bratobójstwa. Ten z lewej jest wiernem odbiciem profilu Zbigniewa, — strzelający oddaje w najdrobniejszych szczegółach rysy młodszego syna. — Tak wyglądali obaj w owej chwili. Nawet ruch padającego, ten konwulsyjny chwyt za serce — wszystko powtórzone z fotograficzną ścisłością. Rzecz szalona, nie do uwierzenia, a jednak prawdziwa, okropnie prawdziwa...
Tu starzec zamilkł powtórnie i smutnemi oczyma błądził po ekranie. Powodowany nieprzepartą chęcią, zapytałem:
— Sprawa istotnie zagadkowa. Lecz czy przedtem, przed wypadkiem nie zauważył pan nic podobnego?
— Ani śladu.
— Więc przedmioty nie rzucały cieni?