Strona:Moi znajomi.djvu/046

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tak czy owak, zaprzeczyć się nie da, iż marzenie to opanowało go w tej samej mniej więcej porze, kiedy poszukując wyższej niż ta, którą posiadał drabinki, wdrapał się był stękając na teatralne strychy, gdzie pomiędzy nagromadzonemi od dawna rupieciami błąkało się kilkanaście książek z owej wiosennej doby romantyzmu, jaką przechodzi każdy prowincyonalny teatr, zanim dyrektor jego przekona się, iż tylko grając «Pantofla bez pary», można sobie raz na rok kupić parę butów... Drabinki nie znalazł wprawdzie, ale w godzinę potem zbiegał mocno wzruszony z wązkich i skrzypiących schodów, ściskając pod pachą niedodryziony przez myszy wolumin, na którego noszącej ślad dawnych złoceń okładce, widniało nieśmiertelne popiersie Szekspira.
Tego młodzieńczego zbiegnięcia mógł staremu maszyniście szczególniej pozazdrościć pierwszy kochanek trupy, pan Rufin Puzderko, za którego musiano wyrzucić z repertoaru wszystkie miłosno-balkonowe sceny, ponieważ zdarzało się, że po okrzyku: «Ach, otóż jesteś w objęciu mem!» upływało trzy do czterech minut zanim wgramolił się na schody do balkonu wiodące, a słowa mdlejącej z upojenia kochanki: «Ach, jak gwałtownie ściska mnie!» — przypadały