Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

graniczyły o miedzę, rodzice bywali u siebie czasem z sąsiedzkiémi wizytami i w ten sposób młodzi zbliżyli się do siebie. A że Bronisia nie była chowana na pasku i ojciec pozwalał jéj swobodnie biegać po polach do żenców, kosiarzy, a nawet do lasu na poziomki, grzyby i okrężnice; więc zdarzało się, że nieraz na tych spacerach spotykała panicza z Zagajowa. Z początku spotkania te były przypadkowe, potém szukali nawzajem sposobności częstego spotykania się, a w końcu umawiano się oto. Najczęściéj schodzili się nad stawem w lesie lub koło spróchniałego dęba. Był to rodzaj niewinnéj, dziecinnéj prawie zabawki w zakochanych, a zamiana ograniczała się na tém, że ona mu z kosza dawała maliny, a on jéj kwiatki do wianka — że on przynosił do lasu książki z wierszami, nad któremi razem wzdychali i płakali — i że obiecywali kochać się bardzo, kochać się wiecznie, według przepisów, jakie podawali jakiś stary romans w listach, który także wspólnie przeczytali. Być może, iż gdyby schadzki te trwały dłużéj, teoretyczne traktowanie o miłości nie wystarczałoby młodym ludziom i weszłoby w niebezpieczną fazę, ale na szczęście Bronisi, Walerego wysłano za granicę dla kończenia edukacyji, a ją miano oddać do klasztoru. — Młodzi rozstali się z zaczerwienionémi oczami i mokrémi chusteczkami: — ona mu na pamiątkę dała spory zwitek jasnych włosów, on jéj wiérsze i zasuszoną niezapominajkę z nad stawu, gdzie tyle chwil spędzili razem i przysięgli sobie kochać się do śmierci. Od tego czasu nie widzieli się lat pięć. — Bronisia jednak, jak widzimy wierną była swemu przyrzeczeniu; zaraz po powrocie z klasztoru, na drugi dzień, była pod spróchniałym dębem i nad stawem, w nadziei, że go tam zastanie. Nie było go, zapewnie dlatego, że nie wiedział o jéj powrocie. Mimo to Bronisia siedziała tam dość długo, może czekała, a może téż scha-