Strona:Marya Weryho-Las.pdf/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

coś mię targnęło za nogę. Chciałem odlecieć, a tu obie nogi się zaplątały.
Przyszedł człowiek zabrał mnie do domu i wsadził do klatki.
Rozpacz mię brała, nie wiedziałem co się ze mną dzieje, zdawało mi się, że ani jednego dnia nie wytrzymam w tem więzieniu.
Ale trudno, trzeba było cierpieć.
Siedział ze mną także w jednej klatce jakiś ptaszek cały żółty. W naszym lesie nigdy go nie spotkałem.
Ptaszek ten jak gdyby nie czuł że jest w więzieniu, był wesół, skakał, jadł dobrze i śpiewał bardzo ładnie.
Śpiew ten rozrywał mnie trochę. Próbowałem parę razy śpiewać z nim i udawało się nam.
Potem ptaszek zapraszał mnie coraz częściej do wspólnego śpiewu i wkrótce śpiewałem tak jak on.
Ludziom widać to się podobało, bo żywili nas dobrze, dawali dużo rozmaitych ziarn, konopi, trawy — ale cóż z tego — kiedy mnie ogarniała tęsknota za wami.
Pewnego razu świeże powietrze wionęło na mnie, podniosłem głowę i zobaczyłem okno otwarte.
Zleciałem do drzwiczek klatki, widzę że są tylko przymknięte, trąciłem je — otworzyły się, i, o szczęście! byłem w lesie w oka mgnieniu. Ciekawym, czy mój towarzysz uczynił to samo?