Strona:Mark Twain - Pretendent z Ameryki.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
PRETENDENT Z AMERYKI





WSTĘP.
O pogodzie.

W książce tej nie będzie mowy o pogodzie. Jest to próba napisania książki bez opisów pogody. Jest to pierwsza tego rodzaju próba w literaturze pięknej. Może się nie udać, ale jest zabawką godną człowieka, który nie boi się samego djabła — a autor był właśnie w takiem usposobieniu. Liczni czytelnicy, którzy chcieli przeczytać do końca jakieś opowiadanie, nie mogli tego dokonać z powodu rozwlekłych rozważań na temat pogody. Nic tak nie przerywa biegu myśli autora jak konieczność zatrzymywania się co parę stron dla wmieszania pogody do akcji. Tak, jest rzeczą jasną, iż to ciągłe natręctwo pogody szkodzi zarówno autorowi, jak czytelnikowi. Oczywiście, pogoda jest konieczna w opowiadaniu, zaczerpniętym z doświadczenia ludzkiego. Zgoda. Ale należy ją umieszczać tylko tam, gdzie się nie plącze pod nogami i nie przerywa toku opowiadania. Powinna to być najsprytniejsza pogoda, jaką zdobyć można. Nie głupia, uboga. Pogoda-amatorka. Pogoda stanowi specjalność literacką i jest niczem w niepowołanem ręku. Niżej podpisany autor zdolny jest tylko do kilku błahostek natury pospolitej na temat pogody, a i tego nie potrafi zrobić dobrze. Wydało mu się więc rzeczą najmądrzejszą pożyczyć opisów pogody od poważanych i cenionych znawców — oczywiście na kredyt. Opisy te znajdują się przy końcu książki, na boku. Czytelnik jest proszony o przewracanie od czasu do czasu kartek i pomaganie sobie w ten sposób w miarę posuwania się naprzód.

M. T.



ROZDZIAŁ I.

Jest niezrównany poranek wiejski w Anglji. Na pięknym pagórku widzimy majestatyczne budowle, porosłe bluszczem mury i wieżyce zamku Cholmondeley, potężną pamiątkę i świadectwo wielkości średniowiecznych baronów. Jest to jeden z zamków earla Rossmore, K. G., G. C. B., K. C. M. G., i t. p., i t. p., który posiada dwadzieścia tysięcy akrów ziemi angielskiej i jest właścicielem jednej z dzielnic Londynu, liczącej dwieście domów wypuszczonych w dzierżawę, i żyje dostatnio z dochodu dwustu tysięcy funtów rocznie. Ojcem i założycielem tego dumnego rodu był Wilhelm Zdobywca we własnej osobie — nazwiska matki historja nie wymienia, gdyż była ona tylko przypadkowym i małoznacznym epizodem w jego życiu, będąc córką garbarza z Falaise.
W sali jadalnej zamku w ów chłodny i piękny poranek znajdują się dwie osoby, oraz stygnące resztki przerwanego śniadania. Jedną z tych osób jest stary lord, wysoki, prosty, barczysty, siwy mężczyzna o surowych brwiach; z każdego rysu jego twarzy — z postawy, ruchów — przebija niezłomny charakter; dźwiga swoje siedemdziesiąt lat z taką samą łatwością, z jaką inny dźwiga pięćdziesiątkę. Drugą osobą jest jego jedynak i spadkobierca, młodzieniec o marzących oczach, który wygląda na lat dwadzieścia sześć, ale zbliża się już do trzydziestki. Prawość, uprzejmość, uczciwość, szczerość, prostota, skromność — łatwo to zauważyć, — są głównymi cechami jego charakteru. To też, jeżeli przystroimy go w całkowity przepych jego tytułów, wygląda jak jagnię w zbroi. Nazwisko jego i tytuły brzmią: czcigodny