Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przyjdź no kiedy... Albo lepiej nie idź. Jeszcze cię złapią.
— Mnie? — zaśmiał się. — Nikt mnie nie złapie, powiadam. Nie zauważą nawet, ćmoki!
Zauważyli. Nawet nie było słychać, żeby co powiedzieli, skoczyli za nim zaraz wszyscy trzej. Słuchały z napięciem zaciekłego tupotu kroków, trzasku płotu, potem nagle zwaliło się coś, zadudniła ziemia, wszystko ucichło. Aż krzyk, jeden, drugi, potem splątane głosy nad tym krzykiem. Wlekli go na podwórze; szamotał się z nimi, wyślizgiwał. Wprowadzili go do domu, przez kuchnię wciągnęli do izby dziewuch. Zdrętwiałe stały przy oknie, którym przed sekundą wyskoczył Pawluś.
— Światło! — krzyknął ojciec. Odebrał od matki naftową lampę i trzęsącą ręką postawił na stole.
— Łuca — przywołał. — On do ciebie?
Nie mówiła nic, chlasnął ją w twarz.
— Gdzie tamci?
— Nie było.
— Cyganisz. Gdzie są?
— Nie było.
— Czego ten od ciebie chciał?
— Nie chciał nic.
— Odechce ci się go — uderzył ją znów. — Odechce... — Odwrócił się ku tamtym: — Jojka mu wybrać!
Nie mogli mu dać rady, ślizgał się im w rękach, kopał, walił głową i kolanami. Dopiero stary przyskoczył, ucapił go za głowę. Teraz już nie mógł się nawet ruszyć.
Stały w kącie i patrzyły, dygotały. Bezręki już się nie szarpał i tylko ten kawałek twarzy, jaki widać było spod łokcia starego, był mocno blady. Łuca patrzyła na tę bladość, nie wytrzymała, krzyknęła: