Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

skiego ognia, jaśniała w świetnéj łunie zachodzącego za turnie słońca, Białka miliony iskier toczyła na swych szmaragdowych falach, czarodziejski blask jakiś opromieniał te miejsca. Nie spuszczałam oczu na chwilę z tego cudnego widoku, wpatrywałam się w każdą skałę, w każdy bukiet świerków, w każdy zakręt szumnéj Białki, bo chciałam, aby ten uroczy obraz wyrył się na zawsze w pamięci mojéj.
Już słońce zachodziło, gdy zatrzymaliśmy się na popas w Bukowinie. Wczorajsze widowisko zachodu powtórzyło się znowu na olbrzymim Tatrów teatrze, nie tak jednak czarująco, nie tak wspaniale, jak wczoraj, bo mgły grubsze, czarniejsze, zaległy wcześniéj gór szczyty i nim zagasły ostatnie słońca promienie, do samych stóp ich zapuściły oponę swoję.
Wkrótce ściemniło się zupełnie, na pogodném niebie zaiskrzyły się miliony gwiazd, wieczór był ciepły i cichy. Zrazu zachwycała mnie piękna pogodna noc, która, okrywszy cuda ziemi tajemniczą szatą, roztaczała nad uśpioną ów wspaniały namiot, owo gwiaździste sklepienie, poza którém wyobraźnia nasza mieści mimowolnie krainę błogosławieństwa i szczęścia, mieszkanie przedwiecznego Ojca, czystych aniołów i tych dusz wybranych, które przez morze łez i ucisków dobiły nakoniec do portu zbawienia. Wkrótce jednak przemogło znużenie, sen kleił powieki, a do domu było jeszcze daleko! Około jedenastéj w nocy, stanęliśmy nakoniec przed miłym domkiem naszym. Nie potrzebuję podobno dodawać, że po takiéj wyprawie spaliśmy smaczno, a we śnie snuły się przed oczyma widziane wczoraj cuda i straszyły urwiste przepaście, w których głębią na jawie bez trwogi patrzyłam.
Nazajutrz, nad wszelkie spodziewanie, najmniejszego nie czuliśmy zmęczenia, nie żałowaliśmy poniesionych