Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdziebym śmiał panią tem obarczać. Przecie ono jak nie śpi — to wrzeszczy. Jeśli wszystkie dzieci takie, to nie rozumiem, jak rodzice zachowują zdrowe zmysły.
— Niech się pan nie ceremonjuje. Ja się na dziecinnych fochach nie znam, ale mam siostrę wdowę, która za dziećmi przepada. Dopilnuje małej. Niech pan będzie spokojny.
— Jakże pani taka łaskawa dla nas, mało znanych. Ja już i dziękować nie umiem.
— Proszę się nie fatygować. Nie potrzeba wiele znać, żeby komu w biedzie pomóc. To jest głupstwo, nie warte wzmianki. Biorę dziecko, a żona pańska je odbierze, jak wyzdrowieje. Niema o czem mówić. Mieszkam tu niedaleko na Chmielnej. Mam czytelnię w podwórzu.
Bardzo rada z takiego załatwienia kwestji, dopilnowała jeszcze, by sprowadził mleka, nauczyła kiedy i jak miał dawać lekarstwa i, korzystając z rozespania małej, otuliła ją szalem i zabrała.
— Co to? Pani zabiera dziecko? — zaczepiła ją w bramie stróżowa niespokojnie.
Zarębianki trzymały się żarty pomimo szpakowatych włosów.
— A toście ich uśmiercili oboje, ale mieli jeszcze czas mnie dziecko zapisać — a was proszą o przystojny pochówek!