Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie. Zdaje mi się zawsze niezmieniona — odpowiadał obojętnie.
Istotnie, on widział w niej zawsze swawolne dziecko, z którem się czubili i kłócili — jak dwoje urwisów! Ciocia Kocia wzdychała, i odprawiała nowenny — żeby przejrzał. Ale że nowenny były w celu ziemskim — zostały wysłuchane i spełnione — tylko wraz z karą za niską intencję. Przejrzał Michaś, ale zapóźno!...
Miał kolegę z gimnazjum, z którym stali na jednej stancji i zaprzyjaźnili się. Potem ich fach rozdzielił. Michaś poszedł na agronomję, Jan Stankar wyjechał zagranicę na artystyczne studja. Wypadkiem spotkali się po latach w Warszawie na wystawie rolniczej, gdzie Michaś oglądał bydło i maszyny, Stankar zbierał wzorki i typy do ilustracyj.
Ucieszyli się sobie niezmiernie, przehulali dni parę w Warszawie i Stankar dał się z łatwością namówić na wycieczkę do Brzezin, tem chętniej, że pracownię miał opieczętowaną za długi, i żadnego popytu na ilustracje.
Był to biedny chłopak — nerwowy, idealista, z dużym talentem i fantazją — znękany i zwichnięty walką o chleb. Od dziecka borykał się z losem i szedł mozolnie naprzód, z duszą pełną marzeń i zapału, wciąż spychany na dół, wciąż smagany trudnościami — zawsze głodny, zawsze bez grosza i wyzyskiwany na wsze strony.
Zagranicą utrzymać się nie mógł — wrócił do kraju — miał w głowie wielkie, piękne pomysły do obrazów, ale żeby je wykonać, potrzebował mieć czas, najmować