Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Chłopak poczciwy doglądał Janki, która bawiła się na ziemi skrawkami papieru bardzo grzecznie. Michał przyniósł jej lalkę i wziął na ręce.
Dziecko miało fiołkowe, ciemno ocienione oczy matki, jej złote włosy. Michał główkę tę i oczy całował, tuląc dziecko do piersi. Trochę przestraszona zrazu, objęła go rączkami za szyję i rzekła:
— Ty tatuś? Janka cię pokocha.
I zaciskała mocno rączki na szyi.
W tej chwili weszła Stankarowa, więc dzieciak począł wołać radośnie:
— Mamusiu, tatuś przyjechał. Dał Jance lalkę.
Uśmiechnęła się smutnie, przesunęła rękę po głowie dziecka, a mała poczęła wołać:
— Mamusiu, pokochaj i ty tatusia.
Michał poczerwieniał i roześmiał się z przymusem. Stankarowa zmarszczyła brwi. Pomyślała z rozpaczą, że gdy tamten przyjedzie, dziecko powie to samo.
— Chodź spać, Janko! — rzekła niecierpliwie.
Ale na to powstał energiczny protest. Trzymała się konwulsyjnie szyi Michała.
— Przepraszam panią. Zrobiłem przykrość! — rzekł.
— Pan? Cóż znowu! — zaprzeczyła i spojrzała na niego serdecznie. — Mnie strach zdjął i zgroza, że gdy tamten przyjedzie, dziecko z nim pieścić się zechce — tak samo!
Umilkli oboje i sposępnieli na to wspomnienie.