Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Mais, ma chère, nie o to mi chodzi, ale doprawdy zanadto cię wyzyskuję.
— Nic nie szkodzi. Proszę więcej! — odparła wesoło i znikła za drzwiami.
— Nigdy nie przyjmie zaproszenia na obiad. C’est tellement fier! — zauważyła hrabina. — Tak, masz rację — za mało jej płacę. Dziś to uporządkuję.
Ale nazajutrz, przy śniadaniu, staruszka rzekła do wnuka, mocno zalterowana:
— Wyobraź sobie, miałam wczoraj pierwsze przejście ze Stankarową. Dałam jej pięćdziesiąt rubli gratyfikacji na gwiazdkę — i nie chciała przyjąć!
— Tiens! — mruknął hrabia. — Typowa szlachecka buta.
— Powiedziała, że jeśli mi z nią dobrze, to jej wystarczy dobre słowo i własne zadowolenie z dobrze spełnionego obowiązku. Że mi jest wdzięczną za kawałek chleba, służy z miłą chęcią i nic więcej nie pragnie, jak mi zawsze dogodzić. No, i nie przyjęła pieniędzy. Zupełnie jestem tem wykolejona i nie wiem, co mam robić.
— Niech jej babka da jaki prezent.
— Nie przyjmie. Już mi raz powiedziała, że nie przyjmuje się nic takiego, za co się podobnem odpłacić nie można.
— Prawda, nigdy na świecie nie wykonywana! — zauważył. — A zatem niech jej babka pieniędzmi nie traktuje. Przyjdzie sposobność wynagrodzenia jej w inny sposób.