Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc mam znosić w pałacu to towarzystwo?
— Jakie towarzystwo?
— Pani przecie nie sama przyjechała. Jest jakiś Francuz — jeszcze jakiś stary jegomość i dwie damy. Dobrana kompanja. Wysuszają piwnice, biesiadują w portretowej sali, plondrują wszędzie. Groby rodzinne każą otwierać, szperają po trumnach nawet. (Trafił nareszcie dobrze). Ja tam nie wrócę.
Staruszka na wzmiankę o portretach i trumnach podskoczyła w fotelu.
— Idź pan — szukaj adresu! Napiszę!
Odetchnął.
— Jutro przyjdę — rzekł, biorąc za kapelusz.
Hrabina, nie opanowując swego oburzenia, wzięła arkusz papieru i, chociaż nic nie widziała, pisała okropnemi hieroglifami:
„Zgraja paryskich szumowin — z byłę twą żonę na czele — obsiadła pałac w Orlinie. Ponieważ zaś w domu tym żyli dotąd twoi przodkowie i szanowali swe gniazdo, i w grobach spoczywa twój dziad i rodzice, i ja spocząć pragnę — wymagam, abyś przez wzgląd na mnie, natychmiast powracał i plugastwo to usunął, jeśli pozostało w tobie choć trochę poczucia jakiegokolwiek obowiązku i poszanowania dla moich siwych włosów.“
Napisawszy to, hrabina włożyła w kopertę — zakleiła starannie, a potem kazała zawołać Sakowiczową — i, wsparta na jej ramieniu, poszła do swej domowej