Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

które wiedziała, że płakało z głodu. Od trzech dni Stankar nie był w domu, a zostawił w stoliku dwa bilety na dwuzłotowe obiady i dziesięć złotych gotówką.
Pieniądze poszły na zapłacenie rachunku piekarza. Obiad czekał na niego codzień. Wczorajszy przygrzewany rano, dostało dziecko, ale od południa zjadło tylko suchą bułkę i herbatę. Obiad czekał na ojca.
— Mamusiu, daj Jance mli-mli! — ozwało się dziecko żałośnie.
Matka pogładziła ją po włosach.
— Będziesz cicho czekać aż wrócę — dobrze? To ci przyniosę zupy! — szepnęła.
— Będzie Janka cicho, będzie!
Stankarowa wyszła do kuchenki i poczęła przygrzewać jedzenie. Mąż chodził po pokoju, tu i tam, nierówno, jak dziki zwierz w klatce. Od czasu do czasu potrącał sprzęt jaki i klął.
Na każdy taki wybuch kobieta wzdrygała się nerwowo i spoglądała na drzwi, czy nie wejdzie, potem znowu bezmyślnie wpatrywała się w płomyk naftowej kuchenki.
Wreszcie zupa była gorąca. Wylała ją do talerza i poniosła dziecku.
Posadziła je na kolanach i karmiła machinalnie.
Wtem Stankar stanął w progu.
— Pić mi się chce! — rzekł. — Masz piwo?
Potrząsnęła głową.
— To mi go sprowadź.