Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I ja idę na górę z raportem — rzekła.
Po drodze spytała.
— A pani warszawianka?
— Nie. Zamąż wyszłam do miasta. Trzy lata temu. Całe życie na wsi byłam.
— I ja ze wsi. Mój mąż był kasjerem w dobrach hrabiego. Piętnaście lat jak umarł, i tutaj mnie pani hrabina zabrała. Ojciec mój dzierżawcą tam był.
— I pani potrafiła piętnaście lat w mieście wytrzymać. Tyle czasu!
— A cóż, przywyka się. I pani przywyknie.
— Ja — nie, o nie! — zaprzeczyła żałośnie.
— Najgorzej zpoczątku. A mąż pani ma tutaj posadę?
— Nie. Mąż wyjechał zagranicę — tam pracuje. Ja zostałam z dzieckiem. Ubodzy ludzie jesteśmy!
Schyliła głowę i dodała:
— Żeby nie dziecko, na wsibym służby szukała — byle jakiej. Tam życie — a tutaj męka! Ptaki tutaj w klatkach i ludzie w klatkach.
Weszły do gabinetu, i Sakowiczowa zdała sprawę z przebiegu dobroczynnego zajęcia.
— Dobrze, Sakosiu. Teraz mi sprawdź stan tych nowoprzybyłych, a skrzynkę do rządcy odeślij. Niech mi ją napełni, a wieczorem sam z nią przyjdzie, bo mam z nim do pomówienia. I pani już odejdzie, pani Antonino, proszę mi wieczorem przynieść z czytelni książkę, dobrą powieść francuską, panna Zarębianka zna mój gust. Zaczniemy głośne czytanie.