Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wną pięknością, fizycznym urokiem lub słodkiemi słowami.
Hrabia poruszył się niecierpliwie.
— Weźmie Michał „Scherza“ — zamruczał upokorzony — i „Fingala“ — dodał jako pociechę, ciskając w płomień niedopalone cygaro.
— Cóż pan taki markotny, hrabio? — ozwał się Jan.
— Na złą pogodę — odparł.
— Barometr idzie w górę — pocieszył wieśniak.
Usiadł znowu naprzeciw gościa i podrzucił drew na ogień.
— U nas ziemniaki marnieją niewykopane — mówił dalej, — a zasiewy niesporo schodzą w te słoty.
— Pan dzierżawi Marjampol?
— Nie, tylko administruję. Mam majątek o miedzę. Ojciec nas odumarł młodo; pan Wacław Ostrowski był naszym opiekunem. Teraz, po jego śmierci, odpłacam się pozostałej wdowie. Siostrę ona wychowała; niech staruszkę pielęgnuje. Mieszkam u siebie w Olszance, ale dojeżdżam tu codzień.
— Pan nie żonaty?
Chłopak się zaśmiał. Ten śmiech zerwał lody.
— Czy wyglądam tak staro?
— Państwo tu wszyscy macie wygląd nad wiek poważny.
Chmura przeszła po czole Polaka.
— Ot, tak nam sądzono — mruknął wymijająco. — Na wsi pleśnieje się, obrasta mchem, grzybieje.
— Pan nie bywa nigdy w Berlinie?
— Byłem parę razy, ostatni raz przed śmiercią pana Ostrowskiego. Był jeszcze rzeźwy i nie spodziewaliśmy się wrócić tu z trumną.