Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

hrabia — Idę do teatru. Zeszpeciłeś mnie na wieki, a teraz prawisz brednie, które ci tylko dlatego darowuję, żeś stary! Niech piekło pochłonie chirurgję! Z wami razem, naturalnie! Urban, konie!
W teatrze piękny panicz w krzesłach i piękna pani w loży zamienili krótkie, ale wymowne spojrzenia. Nie było na nic więcej czasu; koledzy wzięli w swój środek Wentzla; układano kolację z aktorkami.
Dopiero w antrakcie hrabina Aurora zwróciła swój śliczny profil do drzwi loży i powitała wchodzącego uśmiechem syreny.
Tysiące oczu patrzyło na nich, więc on się ukłonił głęboko i usiadł naprzeciw niej.
Wyglądali tak niewinnie, jak stary radca z sędziwą ochmistrzynią dworu — zrobił półgłosem uwagę Wentzel.
Mauvais sujet! — upomniała go za koncept. — Czy wiesz, że ci ładnie z tą blizną, heros balafré. Ale bić się nie było o co, doprawdy! Wiesz, ja bardzo lubię Polaków.
— Jakbyś znała choć jednego.
— No, chociażby ty, przez pół.
Rzucił się niecierpliwie.
— Znowu! Ja się dziś wścieknę chyba! Ja nie jestem, nie będę, nie chcę być Polakiem! Co się ludziom dzieje! Sprzysięgli się mnie torturować!
— A to się nie broń, jeśli chcesz, żeby ci dali pokój! Le grand malheur! Pogadają i ucichną. A jak będziesz się afiszował niemczyzną, to ci na złość będą dowodzili, żeś Polak z krwi i kości.
Pierwszy raz i zapewne jedyny, zrobiła hrabina Aurora tak trafną uwagę, ale to nie rozmarszczyło czoła młodego człowieka.