Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Z panią Ostrowską. Wzywa nas.
Pani Tekli widocznie podobały się safjany. Już się w nich rozsiadła i kiwała na Jadzię.
Wentzel, uszczęśliwiony z zaszczytu, gnał zaprząg z kopyta, wyprzedzając wszystkich. Staruszka daremnie wzywała go do opamiętania.
— Apopleksja razi konie w taki upał! Popadają na drodze! Czyś oszalał?
— Niech padają! Co mi tam! — odpowiadał.
Na to monstrualne lekceważenie inwentarza pani Tekla miała już zacząć piorunujące kazanie, gdy Jadzia spytała nagle:
— Marszałek mi mówił, jakoby strzelano do hrabiego? Nie mówił nic babci?
— Jakto mówił? Na co mówić? Przecież to się działo w moich oczach. Kula o cal przeszła od głowy.
Tu nastąpiła detaliczna opowieść wypadku i trwała całą drogę. Jadzia nie ozwała się więcej. Oparła głowę w głębi powozu, przymknęła oczy i słyszała tylko swój ból w duszy.
Przyszła tedy nieunikniona katastrofa; już jej nic nie odwróci; ona już nie ma prawa go powstrzymać przed honorową rozprawą. Unikał jej wzroku, bał się prośby, której będzie musiał odmówić, lub bał się swej słabości względem niej. Nie, ona go nie będzie prosić, nie zatrzyma. Niech się dzieje, co sądzone!
Czytała gdzieś, że szczęście to grzech, za który się śmiercią płaci. Aksjomat ten kołował w jej głowie, wbijał się w jej mózg jak ćwiek, bolał, szarpał, rozdzierał.