Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— W takim razie nigdy... Od tej odpowiedzi zależy moje małżeństwo.
Zaśmiała się lekko.
— Pan Głębocki nie jest mi wcale dobry. Po cóż próżne pytania?
— Pani odpowiedzi nic nie mówią. Żebym raz posłyszał „tak“ lub „nie“, tobym więcej się nie odezwał.
— Żeby pan był domyślniejszy, obeszłoby się i bez tego. Czy pan nie uważa, jak mi trudno bawić się słowami, a czasem nawet mówić? Czemu mnie pan męczy? Mam naturę nieznośnie skrytą i nieufną.
Stefan wrócił w tej chwili; miał głowę pełną wyścigu. Zdumiał się na odmowę hrabiego.
— Dam panu swego konia, wprawdzie nie Bohatera, bo ten się dosiąść nie da, ale równie pewnego. Proszę przyjechać do Strugi. Zobaczy go pan.
Jadzia wstała z miejsca i ruszyła powoli na spacer, nucąc zcicha. Młodzi ludzie zapalili cygara i gwarzyli o polowaniu i koniach. Źdżarski się zapalił, wpadłszy na swój ulubiony temat; nie znać było po nim, że przed paru dniami i on dostał rekuzę od pięknej siostry Chrząstkowskiego.
Wentzel opowiadał i słuchał roztargniony, zdenerwowany, zajęty jedną myślą, jednem pragnieniem.
W ogrodzie było gwarno od słowików, a potem zdala, zgłuszony szmerem wiatru i gęstwiną drzew i krzaków, przedarł się aż do ganku śpiew na dwa głosy — Jadzi i Cesi.
Było to coś z polskich, smętnych piosenek; słów nie słyszał hrabia, ale melodja wołała go, ciągnęła, rwała do siebie. Nie mógł pozostać na miejscu, wstał
— Chodźmy bliżej posłuchać — rzekł.