Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chłopak chwycił za czapkę i poleciał. Zapomniał o precjozach i o losie siostry i przyjaciela. Na pomoc jego nie można było liczyć. O! jakże brakło Wentzlowi teraz dawnej pewności siebie i zarozumiałości. Szalał, ubóstwiał — i milczał. A Jan, zamiast dopomóc, jeszcze przeszkadzał. Stefanowi, szczęściem, nic się nie stało, ale chłopak żył ciągle w gorączce i nie mógł się obejść bez przyjaciela. Raz tylko w ciągu tych pięciu dni znalazł hrabia chwilę rozmowy z Jadzią. Cesia wezwała koleżankę na dziewic-wieczór do pomocy w tysiącu drobnych szczegółów stroju i ceremonji. O zmroku panienki siedziały na ganku, wiążąc mirtowe bukieciki dla gości. Drużbowie obadwa i Jaś pomagali niby, przekomarzając się i dowcipkując.
— Dla kogo ten duży, Jadziuniu? Pewnie dla Adama — śmiał się Jan.
— Co? Pan go zaprosił, tę mumję? — zakrzyczała Cesia. — Ja zrywam słowo, nie chcę go widzieć!
— Zapóźno, panno Celino! Jużeśmy nawet po spowiedzi i spadła pani trzy razy z ambony. Losy rzucone.
— Mój drogi — wtrącił Wentzel — panna Celina jeszcze u ołtarza może zaprzeczyć, że ma wolną wolę.
— A ty skąd tak znasz szczegóły tego sakramentu?
— Od ciebie, naturalnie. Nawet przez sen o tem mówisz.
— To jednak straszno tak przysięgać! — zauważył Stefan.
— Niby wy kiedy dotrzymujecie! — odąwszy usteczka, wygłosiła Cesia.
Jadzia milczała. Wiązała gałązki mirtowe. Wentzel, siedzący u jej nóg na schodach ganku, brał