Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jadzia nic nie odrzekła. Usiadła przy kominku i, zapatrzona w głownie, walczyła z wrodzoną skrytością.
Jan obejrzał się za nią, skrzywił się i, jak zawsze gdy go trapił namysł, skubał swe jasne wąsiki, paląc w przerwach papierosa.
Nakoniec z nagłą determinacją rzucił papierosa, wstał i zatrzymał się przed siostrą.
Poczciwe jego oczy prosiły ją o szczere wyznanie.
— Co ci jest, Jadziuniu? — zaczął, — Co cię trapi, żeś tak zmizerniała? No, wesołą nigdy nie bywałaś, ale przecie inną. Czy ty myślisz, że ja nie widzę twej troski? Oj, widzę, widzę oddawna. Co ci jest?
Pochylił się nad nią i, odgarniając ciemne włosy, pocałował w czoło, potem osunął się na krzesło obok i spytał całem sercem:
— Czy ty i mnie nie ufasz? Przeciem ci rad, żebyś chciała, krew oddać. Czy ty mnie nie kochasz?
Podniosła ku niemu głębokie oczy z okropnym żalem i przygarnęła mu się do piersi, kryjąc twarz.
— Jabym cię chciała spytać o coś, Jasiu — szepnęła.
— No, to powiedz, siostrzyczko.
— Kiedy bo ty wiesz. Odpowiedz bez pytania, bo mnie tak trudno...
— To dobrze. Jeżelibym, Jadziuniu, ja, kochając Cesię, był związany z inną słowem, to honor każe mi zerwać słowo, bo inaczej będę kłamcą, oszustem i krzywoprzysiężcą. To obowiązek człowieka, przykry, lecz konieczny.
Zamilkł i ona milczała. Po chwili prawie siłą podniósł jej spuszczoną głowę i zajrzał w twarz. Była