Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziewięć kartek. Odczytam to, i jeśli znajdę choć jeden objaw podobny do zachowania się Głębockiego, to zapowiadam, Jadziu, że ci na małżeństwo z warjatem nie pozwolę. Lepiej zostać starą panną.
— Nim pani odczyta siedemdziesiąt dziewięć kart, ja jej tuzin kawalerów zdrowych na umyśle dostarczę. Niech-no się zajmę twym losem — Jan mrugał znacząco.
Panienka zwróciła się, by odejść, uciec od prześladowania. Przy tym nagłym ruchu bransoletka jej, złożona ze złotych numizmatów, zaczepiła się o rzeźbioną poręcz krzesła. Łańcuszek pękł i monety rozsypały się z brzękiem po ziemi.
Młodzi ludzie zaczęli je zbierać; pani Tekla, zatopiona w czytaniu, nic nie słyszała.
— Raz, dwa, trzy, cztery — liczyli wszyscy troje, a Jan dopominał się o jeden za fatygę.
Zebrano wszystkie, ale wręczono jej o dwa mniej. Zaczęła się sprzeczka i targ. Widmo warjacji Głębockiego nie zaprzątało żadnemu myśli.
— Ja przystaję na połowę — rzekł wreszcie Wentzel — podzielmy się, Jasiu, pieniążkiem panny Jadwigi. Pozwala pani?
— Jeżeli go pan złamie w ręku, daruję całą bransoletę — rzekła śmiało.
W tejże chwili moneta pękła w palcach młodego człowieka.
— A to kleszcze dopiero! — dziwił się Jan. — No, dawaj bransoletę Samsonowi.
— Dziękuję pani. Otóż i mam pamiątkę! — triumfował hrabia, biorąc z jej rąk garść monet i potargany łańcuszek.
— Niech panu służy na szczęście! — rzekła z uśmiechem.