Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

misja cicerona i skarby Marjampola. Tu jest dla pana zawiele śmiecia i swędu, przytem biedak chory leży. Może pan na mnie zaczeka.
— Wolę wejść z panią i może pomoc w opatrunku.
Weszli do izby. W progu Wentzel się potknął i uderzył głową o niski uszak, aż mu w oczach pociemniało.
— Jest to symboliczny pokłon wielkości przed ubóstwem — rzekła po francusku panna Jadwiga, uśmiechając się lekko.
— Bolesny — odparł, śmiejąc się.
Gromadka obdartych dzieci i kobieta z niemowlęciem na ręku rzucili się na powitanie panienki. Musieli ją bardzo kochać i szanować.
I nagle, jak czarem, przeistoczyło się oblicze poważnej dziewczyny. Jakby słońce przeszło po niem, znikł surowy rysunek ust, i ściągnięcie brwi, i nieruchomość twarzy.
Śliczny uśmiech znalazła dla dziatwy, serdeczne słowo dla matki. Potem podeszła do okna, gdzie na ławie leżał biedny kaleka.
Dala mu tytoniu, pocieszyła nadzieją wyzdrowienia i, usuwając ręce od pocałunków, zabrała się do opatrunku.
Oh, umiała być czarodziejką dla słabych i nieszczęśliwych!
Hrabia pomagał jej w zakładaniu bandaży na połamaną nogę, nie czuł zaduchu izby, nie widział śmiecia, nie żałował swych wypieszczonych rąk magnata. Stali oboje pochyleni, tuż obok siebie, połączeni wielką ideą miłosierdzia. Co prawda, w tem towarzystwie zgodziłby się hrabia przesłużyć życie całe przy ambulansach.