Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wentzel zrobił w duchu uwagę, że dziewczyna ta pobiłaby nawet Schöneicha w grze na słowa.
— Byłem w teatrze w Berlinie — opowiadał Jan, zaciągając się tytuniem, — dawali jakiś straszny dramat, było pełno trupów.
— Tytułu nie pamiętasz?
— Zapomniałem: Hamlet, czy Otello.
— Dwie rzeczy nadzwyczaj do siebie podobne! — zaśmiał się Wentzel, a Jan wtórował z całego serca, rad, że rozchmurzył nawet poważne usta siostry.
Wtem w sali rozległy się drobne kroczki staruszki.
— Fe! — gderała już zdaleka — Co tu dymu! Ale ładnie pachnie.
Wetknęła głowę przez drzwi.
— Czy to pan hrabia myśli, że tu przyjechał opowiadać brednie i śmiać się z tym pustakiem? Bardzo proszę, mam interes.
— Służę babuni! — zawołał, zrywając się żywo.
— Pierwej słuchaj, a potem służby ofiaruj. Otóż tak jest... Jadziu, jeżeli się zawstydzisz, to nic, bo to prawda i koniec. Tu, niedaleko, mieszka okropny niedołęga, Głębocki...
— Jadziu, spuść oczy — szepnął konfidencjonalnie Jan.
— Cicho! Co się mieszasz i przerywasz! Otóż ten safanduła traci majątek, samochcąc, śliczne złote jabłko. To się stać nie powinno. Otóż, co ci miałam powiedzieć. Jeżeli ty, hrabio, pozwolisz, żeby obrzydliwy Szwab kupił choć piędź ziemi u Głębockiego, to ja, twoja babka, własnoręcznie dam ci trzydzieści rózeg na kobiercu!