Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

to zupełnie naturalnem. Tysiąc razy się zdarzało. Przytem wiózł do Marjampola niespodziankę. Z tego sekretu nie pochwalił się ani przed baronem, ani przed Janem, przed nikim.
Miało to być ostateczne coup du théatre.
Z głową napchaną podobnemi myślami nie czuł mrozu, droga mu się tylko dłużyła nieskończenie.
— Gdzież ten Marjampol bogi odniosły? Jedziemy chyba na koniec świata — zauważył po raz setny.
Jan wstał w saniach, rozejrzał się uważnie.
— Za kwadrans staniemy na miejscu — pocieszał.
Zmrok zapadał, dzień zimowy robił się coraz posępniejszy.
— Ot i Męka Pańska! — oznajmił furman, rozwijając sążnisty bat i zbierając silniej lejce.
Wysada zamajaczyła, jak rząd olbrzymich grenadjerów u wnijścia do królewskiej rezydencji, wpadli w bramę przez okropne zaspy; siwosze, parskając radośnie, zaryły się pod gankiem.
— Do oficyny, Maciej! Do oficyny! — krzyczał Jan; ale na odgłos dzwoneczków i palenia z bata w domu zajaśniały światła, stary Walenty ukazał się w progu.
— Pani kazała prosić tutaj — rzekł; — właśnie piją herbatę.
Młodzi ludzie wysiedli i spoważnieli, jak na komendę.
— Teraz bomba pęknie — szepnął Jan, rozbierając się szybko i trąc pokostniałe dłonie.
Wentzel uśmiechnął się zagadkowo.
— Chodźmy śmiało.
W jadalni pani Tekla z Jadzią siedziały, jak wtedy, same; ale obeszło się tym razem bez rekomendacji.