Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Księżyc oświecał czarne kontury budowli, czuby drzew owocowych i dwie wieże frontowe, na których, jak wielkie czapki, leżały gniazda bocianie.
Noc była tak cicha, że pan Erazm zapomniał się długą chwilę, zasłuchany w szmery liści i owadów, zapatrzony w fantastyczne oświetlenie.
Znowu pamiątki młodości go opadły.
— Inaczéj się bawiono, inaczej kachano!
Może już śmierć niedługo w szybę zapuka i zabierze samotnika. I nic i nikt po nim nie zostanie.
Stary kawaler westchnął i nareszcie przypomniał sobie cel wędrówki.
Gdzie Adaś być może? Doznał uczucia dumy, gdy go wśród biesiadników Zygmusia nie ujrzał, ale teraz zgoła nie pojmował, gdzie go ma szukać.
Zamierzał już zawrócić, gdy uderzył go słaby, czerwonawy blask, oświetlający boczne dwa okna zboru, a raczéj otwory po nich.
— Czyżby aryanin straszył naprawdę, albo złodzieje za nic sobie mieli duchy?
W każdym razie zajrzéć warto.
Różycki przeszedł ulicę i popchnął furtę zamczystą, strzegocą sadu i ruin.
Wszedł na dziedzińczyk zarosły chwastami i ztamtąd do drzwi zboru.
Te znalazł zamknięte. Począł tedy obchodzić wokoło budowlę, szukając innego wejścia.
Nareszcie znalazł drzwiczki od zakrystyi, wpół