Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż ty! Może jeszcze się kochasz w Ozierskiej?
— Ja chcę polować i matce pomóc — bab niecierpię.
— A ja za niemi przepadam.
Kazio, uśmiechając się szyderczo, robił naboje do strzelby.
— Toś ty z nią gruchał wczoraj za stawem. Popsuliście mi ciąg kaczek. Komary mnie ścięły, a przeczekać was nie mogłem. Klaskały buziaki, że ha!
— Nie wymyślaj. Wcalem jej wczoraj nie widział i jeszcze do buziaków nie doszło. Ja jestem smakosz!
— No, to ona była z kimś innym! — rzekł spokojnie Kazio, zarzucając strzelbę na plecy i gwiżdżąc na swoją wyżlicę.
— Czy ci nie wstyd szkalować biedną dziewczynę! — oburzył się Włodzio.
— A to dobre. Sam mówisz, że łatwa przecie. Łatwa dla ciebie, to i dla innych. To ty ją szkalujesz. Ja tam o nią tyle dbam, co o pusty ładunek.
— Z któregoś spudłował. Aha, kwaśne winogrona!
— Tfu! — splunął Kazio i poszedł.
Coprawda, dla niego kobieta nie istniała. Mógł się Włodzio nie bać rywalizacji. Gdy nie polował, to czytał lub szedł w pole i z amatorstwem dozorował roboty. Często brał pług z rąk niezdary parobka i prowadząc go, wciągał chciwie w płuca zapach świeżej roli. Wieczorem szedł na ustronne łąki i godzinami, czekając na